
„Laboratorio Tropical Crew: chaos cumbia i wspólnota”
Laboratorio Tropical Crew
H: Skąd wziął się pomysł na Laboratorio Tropical Crew? Jak to wszystko się zaczęło?
Kuba Kozak: Wszystko zaczęło się dość spontanicznie. Po pierwszej wspólnej imprezie DJ-skiej z Waldkiem (znanym jako Karate Knur), z którym poznaliśmy się w alternatywnym klubie sportowym AKS Zły, wpadliśmy na pomysł, by zebrać większą ekipę. Założyliśmy grupowy czat i zaprosiliśmy do niego około 15 osób. Byli to ludzie, którzy mieli już jakieś doświadczenie radiowe, DJ-skie lub po prostu interesowały się gatunkami z południa świata. Naszą ideą było spotykać się regularnie na jam session i robić wspólne b2b zwłaszcza, że był to okres pandemii, kiedy potrzebowaliśmy wspólnej aktywności i muzyki.
Karate Knur: Sprzęt mieliśmy podłączony „na dziko” — kontrolery DJ-skie wpinaliśmy jeden do drugiego, często cztery albo pięć naraz. Do tego każdy mógł dodać coś do playlisty, ale z racji kolejności, twoja piosenka mogła polecieć dopiero za 160 minut (śmiech). Było dużo chaosu, ale też mnóstwo zabawy i kreatywnej energii.
Kuba Kozak: Dokładnie tak. Po kilku spotkaniach wykrystalizowała się ekipa, która chciała pociągnąć ten projekt dalej. Dla nas ważne jest to, że Laboratorio Tropical Crew nie jest typowym, sztywnym składem DJ-skim. Nie ma żadnych formalnych zasad ani hierarchii. To bardziej luźna przestrzeń do działania. Każdy może się włączyć, ktoś gra częściej, ktoś rzadziej — i to jest okej. Wszyscy mamy dostęp do jednego maila, a jak ktoś chce zagrać imprezę, po prostu to robi.
H: Cumbia jako brzmienie ma szansę zagościć na dłużej w Polsce?
Kuba: Powiem więcej — cały świat dąży do tego, że na północy będzie coraz więcej południa. Według mnie, gatunki muzyczne są coraz mniej istotne, a granice między nimi się zacierają. W tym, co gramy, słychać właśnie tę dynamikę i otwartość. Nasza ekipa jest dość „ADHD-owa” — zarówno w kontekście składu, jak i brzmienia. To dla nas duża wartość, bo w cumbii można łączyć punk, rap, reggae, dub — a jednocześnie cały czas pozostajesz w obrębie jednego, spójnego gatunku. Cumbia to gatunek, który narodził się na pograniczu trzech kultur — afrykańskiej, rdzennie amerykańskiej i europejskiej. Z Afryki pochodzą charakterystyczne rytmy, bo niewolnicy przywożeni do Ameryki Środkowej i Południowej wnosili swoje tradycje muzyczne. Rdzenni mieszkańcy Ameryki dodali do tego elementy melodyczne i instrumenty, a z Europy przyszedł akordeon oraz wokalizacja. Już w XIX wieku cumbia zaczęła się rozprzestrzeniać po całej Ameryce Południowej i Środkowej. To jednak tylko jedna z opowieści o muzyce południa, bo przecież tych gatunków jest znacznie więcej
H: Ostatnio coraz częściej słyszy się o temacie zawłaszczania kulturowego. Czy spotkaliście się z zarzutami, że w waszej twórczości ma to miejsce? Czy doświadczyliście jakiegoś hejtu na tym tle?
Kuba: Szczerze mówiąc, nigdy nikt nie postawił nam takiego zarzutu. Przynajmniej nie wprost. Mam też wrażenie, że ludzie nawet nie myślą o nas w tych kategoriach. Latynosi, którzy mieszkają w Warszawie, cieszą się, że mają gdzie pójść na imprezę z muzyką, która jest im bliska. Mieliśmy okazję zagrać w klubie Gretchen w Berlinie na zaproszenie organizatorów pochodzących z Ameryki Południowej. Czuliśmy od nich ogromne wsparcie i entuzjazm, a nie zarzuty. Wydaje mi się, że temat „zawłaszczania” to bardziej sprawa, którą roztrząsają biali między sobą. Latynosi raczej się cieszą, że ktoś interesuje się ich kulturą i chce ją popularyzować.
Karate Knur: Coś w tym jest. Jest taka sytuacja, że jeśli biały człowiek podejdzie do DJ-a Latynosa i powie: „Zagraj coś latino”, to może to zostać odebrane jako afront. Może brzmieć jak jakaś stereotypowa prośba, bo co to właściwie znaczy „latino”? Salsa, bachata, merengue? Natomiast jeśli Latynos poprosi Latynosa o to samo, to ta prośba jest bardziej zrozumiała i naturalna, bo wychodzi z innej perspektywy. To jest niuans, którego niektórzy nie dostrzegają.
H: Co myślicie o AI? Czy myślicie, że kiedykolwiek zagrozi Waszej działalności, czy raczej będziecie chcieli korzystać z tej technologii?
Kuba: Szczerze? Myślę, że paradoksalnie AI może sprawić, że ludzie zaczną bardziej doceniać kunszt ludzki. Kiedy duża część muzyki stanie się totalnie generyczna, to właśnie ta ludzka ręka, ta „niedoskonałość” może się wyróżnić. No bo kto inny niż człowiek połączy elektryczne gitary z Explosion na cumbijskim beacie? Takiego kontekstu AI raczej nie zrozumie, także o granie live się nie martwię — tu zawsze będzie potrzebna energia i emocja na żywo. Bardziej obawiam się o produkcję muzyczną. Już teraz widzę, że powstaje masa gówno muzyki, która jest słuchana przez boty. I nagle utwór, którego nikt nie zna, ma miliony odsłuchań i nikt nie jest w stanie powiedzieć, skąd to się wzięło.
Karate Knur: To, co wyróżnia człowieka, to nieprzewidywalność. Czasem DJ przez przypadek nie wciśnie „play” na czas albo tempo mu się posypie, i co wtedy? Musi szybko kombinować, nadrabiać, a to właśnie takie momenty często robią klimat! AI nigdy tego nie odda, bo AI nie ma „przypadku”, nie ma ryzyka. A to ryzyko bywa najciekawsze. Co do muzyki generowanej przez AI do pasywnego zarabiania — nie wróżę jej długiego życia. Prędzej czy później ludzie się tym zmęczą, bo człowiek z natury szuka autentyczności.
H: Jak ważna jest dla Was wspólnotowość? Czy Wasza działalność, tworząc przestrzeń do spotkań, może być lekiem na cyfrową samotność?
Karate Knur: Zdecydowanie! Nasze imprezy to nie tylko muzyka, to cała przestrzeń społeczna. Przychodzisz raz, drugi, trzeci, i nagle znasz po imieniu ludzi, których wcześniej widziałeś tylko na parkiecie. Pogadasz z kimś na papierosie, wymienisz się opinią o secie DJ-a. To już nie jest anonimowy tłum. Powstają przyjaźnie, powstaje wspólnota. My też często kojarzymy twarze stałych bywalców, a oni znają nas. W tym sensie działalność muzyczna może być lekarstwem na cyfrową samotność, bo tutaj ludzie naprawdę się spotykają, a nie tylko „są razem osobno” w internecie.
H: Co jest teraz waszym największym ograniczeniem?
Kuba: Największym ograniczeniem jest brak własnego klubu. Większość klubów nie chce ryzykować z nowymi projektami muzycznymi lub wspierać nowych brzmień, co sprawia, że warszawska scena klubowa jest dosyć przewidywalna. Około 90% miejsc gra house — tu w jednym stylu, tam w innym, ale wciąż pozostajemy w tych samych ramach gatunkowych. Kluby, które stricte identyfikują się jako „muzyczne”, często stawiają na techno lub cięższe brzmienia, co znowu zamyka drzwi dla innych formatów.
Na szczęście powoli zaczynają pojawiać się zmiany. Przykładem są też inne składy i nie tylko z Warszawy takie jak Bassa Nowa z czy Kraksa z Krakowa — nie grają dokładnie tego samego co my, ale widać, że też szukają inspiracji poza utartymi ścieżkami. To budzi nadzieje, ale proces ewolucji wymaga czasu. Nie ma tu szybkich rozwiązań.